Jarosław Lewandowski w rozmowie z trybun.org.pl, czyli wywiad z tym kto sprawił, że praworządny Polak może posiadać broń.

 

Wywiad jaki dzisiaj zaprezentuję jest wyjątkowy pod każdym względem. Po pierwsze to wywiad z dziennikarzem, a zatem rzadka sprawa gdy dziennikarz sam udziela wywiadu. Ten dziennikarz to redaktor naczelny magazynu STRZAŁpl. Po wtóre to wywiad z kimś, o kim powinien wiedzieć każdy, kto uzyskał pozwolenie na broń po 2010 roku. To wywiad ze współautorem zmian obecnej ustawy o broni i amunicji z 2010 roku, które weszły w życie w 2011 roku. To wywiad również z autorem projektu ustawy o broni i amunicji, który początkiem listopada znalazł się w Sejmie. Wreszcie to wywiad z jednym z pomysłodawców i zarazem współzałożycielem stowarzyszenia Ruch Obywatelski Miłośników Broni. Przedstawiam wywiad z Jarosławem Lewandowskim, do którego bardzo długo Jarka namawiałem. Zachęcam do uważnej lektury. Poznacie fakty poprzedzające fundamentalne zmiany prawa, opisywane przez tego kto był rzeczywistym sprawcą zmian prawa o broni i amunicji. Zmian, które spowodowały, że dzisiaj zwykły Polak może posiadać pozwolenie na broń.

 

Andrzej Turczyn: Opowiesz jak doszło do zmiany prawa o broni na przełomie 2010 i 2011 roku? Szczególnie interesuje mnie twój udział w pracach nad ustawą. Chciałbym czytelnikom bloga pokazać jak działał ten, dzięki któremu tysiące Polaków po 2011 roku może posiadać broń palną.

Jarosław Lewandowski: Tu trzeba sięgnąć nieco głębiej w historię. Działałem wtedy aktywnie w warszawskim środowisku strzelców IPSC, i w roku 2000 udało się nam przeforsować zmianę przepisów, dotyczącą rozszerzenia definicji broni do celów sportowych o pistolety i karabiny w kalibrze do 11,43 mm (czyli np. .45 ACP – wcześniej obowiązywał kuriozalny limit 9,65 mm, wzięty z mechanicznego przeliczenia kalibru .38 na system metryczny) oraz o powtarzalne strzelby (pompki). To było wówczas regulowane w rozporządzeniu ministra SWiA, i właśnie takie rozporządzenie udało się zmienić – przy wielkiej pomocy kolegi pracującego wtedy w KGP, i częściowo wbrew stanowisku PZSS, co było wtedy dla mnie ogromnym zaskoczeniem. To znaczy prezes PZSS był za rozszerzeniem kalibru pistoletów, ale zrobił nam straszną awanturę o te karabiny – co najśmieszniejsze, prowadząca sprawę pani naczelnik z KGP się na te zmiany zgodziła, i przeszły one pomimo sprzeciwu prezesa (jego mina: bezcenna). Przyznam, że sam wtedy te karabiny wymyśliłem, bo to właśnie mnie – jako najmłodszemu w gronie, a jednocześnie sprawnemu w posługiwaniu się piórem – zlecono spisanie postulatów środowiska, no i co nieco do nich dodałem od siebie…

Później, po kilkuletniej odwilży względnie łatwego otrzymywania pozwoleń na broń (ale to nie było tak, jak teraz – ta „łatwość” była naprawdę względna), nastąpiła blokada wydawania pozwoleń, zwłaszcza jeśli chodziło o cele sportowe. Zwykli ludzie nie mieli praktycznie szans ich otrzymania, choć jednocześnie wydawano je różnym podejrzanym indywiduom, niekiedy wręcz zawodowym gangsterom. W takiej to atmosferze założyliśmy w roku 2006 Fundację Rozwoju Strzelectwa w Polsce, przede wszystkim w celu wywalczenia poprawy sposobu wydawania pozwoleń na broń sportową. I jako Fundacja – ale też jako redakcja miesięcznika STRZAŁ, w którym w każdym numerze opisywaliśmy te patologie – zostaliśmy wreszcie zaproszeni do KGP na rozmowy o nowelizacji ustawy. Rozmowy te toczyły się zrazu w miłej atmosferze, ale mijały miesiące, a my kręciliśmy się w kółko, nic z tego nie wynikało. W połowie 2007 roku przypadkiem wpadł mi w ręce projekt nowelizacji rozesłany już do konsultacji „resortowych”, całkowicie odmienny od tego, o którym rozmawialiśmy z Policją. Okazało się, że przez ponad pół roku po prostu nas okłamywano, co więcej: przejmując niektóre nasze postulaty i odwracając ich sens o 180°. To się zresztą później powtarzało wiele razy, ostatnio przy pracach nad tzw. ustawą deregulacyjną, w 2014 roku (zaproponowaliśmy rozszerzenie możliwości użyczania broni na wszystkich jej posiadaczy, niezależnie od typu pozwolenia, oferując w zamian obligatoryjne nadanie użyczeniu formy pisemnej – a resort skwapliwie podchwycił to ostatnie, ale zachowując ograniczenia użyczania do myśliwych i sportowców, a nawet je jeszcze zawężając; w efekcie mojego protestu wycofano się z tego).

W 2007 roku zareagowaliśmy zerwaniem wszelkich kontaktów z ówczesną ekipą zajmującą się bronią w KGP, którą na szczęście zwiał już wiatr historii (swoją drogą ciekawe, czy obejmie ich najnowsza ustawa dezubekizacyjna, mam nadzieję że tak). Uznałem, że dalsze nowelizowanie ustawy nie ma sensu, bo Policja i tak zawsze wykręci kota ogonem, wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję w trakcie prac nad takim projektem. Jedyna droga jaka może być skuteczna, to zupełnie nowa ustawa, która będzie wypracowana w Sejmie – bo tu wszystkie strony są mniej więcej równe, a w każdym razie trochę równiejsze. Idąc tym tropem opracowałem wraz z przyjaciółmi założenia do nowej ustawy o broni i amunicji, a potem z pomocą zawodowych legislatorów napisaliśmy gotowy projekt. Pozostała najtrudniejsza część zadania: jak zainteresować tym projektem posłów?

Pomógł jak zwykle przypadek, dobitny dowód na istnienie Opatrzności, czuwającej nad maluczkimi. W zasadzie to przypadki były dwa, a nawet trzy.

Pierwszym było objęcie (w trakcie kadencji) mandatu posła przez Andrzeja Czumę, który zainteresował się naszym projektem i zaczął go promować. Co prawda wiele z tego nie wyszło (w każdym razie dla nas, bo poseł Czuma zapewne zyskał na rozpoznawalności), ale temat zaistniał „politycznie”. Drugim szczęśliwym przypadkiem było wystąpienie poseł PO Hanny Zdanowskiej, piętnującej wiatrówkowiczów, rzekomo strzelających po miejskich parkach. Pani poseł została podpuszczona przez jakichś nawiedzonych ekologów, ale okazała się osobą otwartą na argumenty i do tego stopnia udało się ją zainteresować problemami środowiska strzeleckiego, że nasz projekt – po dogłębnej analizie – został przyjęty przez komisję „Przyjazne Państwo”, w której zasiadała pani Zdanowska, i skierowany do dalszych prac parlamentarnych jako projekt komisyjny (czyli ważny). Wśród polityków zrobiło się poruszenie, nawet ówczesny minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna zainteresował się sprawą i spowodował, że doszło do nieformalnego spotkania z przedstawicielami Policji. W spotkaniu zorganizowanym w redakcji Strzału wzięły udział cztery osoby: dwie panie prowadzące sprawy broni w KGP (pani naczelnik Katarzyna Olejnik i jej zastępczyni, pani Małgorzata Banasik), a z drugiej strony kolega Piotr Paszkowski i ja. W trakcie spotkania okazało się, że większych rozbieżności merytorycznych nie ma i w zasadzie zgadzamy się co do większości punktów, a jedyną przeszkodą może być tylko brak dobrej woli porozumienia. Ale „resort” potraktował rzecz ambicjonalnie i zareagował naprędce skleconą nowelizacją ustawy obowiązującej, która czym prędzej trafiła do Sejmu. Mieliśmy nadzieje na wspólne procedowanie obu projektów, bo nasz był na tyle lepszy, że o efekt konfrontacji byliśmy spokojni. Ale tu znów zadziałały ambicje, i w efekcie ostrego postawienia się wiceministra Stachańczyka na posiedzeniu komisji do prac trafiła tylko resortowa nowelizacja. Ale mleko było już rozlane…

Tu mamy trzecią szczęśliwą okoliczność, czyli poważniejsze zainteresowanie się tematem przez kilku posłów – w tej liczbie trzeba wymienić przede wszystkim Stanisława Wziątka z SLD, który został przewodniczącym podkomisji opracowującej projekt nowelizacji i którego roli w całej sprawie nie sposób przecenić. A także dwóch posłów PiS, Stanisława Piętę i Arkadiusza Czartoryskiego, ale też posła PO Jarosława Stolarczyka, którego kosztowało to prawdopodobnie polityczną karierę. Bo tak się otóż nietypowo stało, że rządowy projekt został bardzo poważnie zmieniony, w wielu aspektach wręcz odwrócony w intencjach: pisano go w celu ograniczenia dostępu do broni, a w efekcie dostęp ten został otwarty. I stało się to za sprawą paru społeczników („paru” dosłownie, bo w większości przypadków działałem tylko wespół z Piotrkiem) dobrze przygotowanych do tematu, wspartych przez kilku opozycyjnych posłów i żelazną logikę proponowanych rozwiązań. Jednym z ważniejszych aspektów była implementacja zmian unijnej dyrektywy, i tu największym problemem – zresztą do dziś nierozwiązanym – były błędy polskiej wersji językowej, wynikające z dyletanckiego tłumaczenia tekstu z języka angielskiego. My, wsparci słownikami, normami, obcojęzycznymi wersjami dyrektywy, a przede wszystkim wiedzą, dobrze radziliśmy sobie z przedstawicielami drugiej strony, słabiej przygotowanej do tego rodzaju dyskusji – bo do tej pory wystarczał im zazwyczaj argument „Policja tak uważa”. To była ciężka praca, i bardzo stresująca, bo wymagała cały czas refleksu i logicznej argumentacji: żeby przekonać posłów, a także żeby nie dać się wymanewrować przedstawicielom resortu. Specyfika takich prac w podkomisji polega na tym, że po kolei sczytuje się kolejne zapisy, do których można proponować zmiany – ale nie można wracać do raz zamkniętych kwestii, więc trzeba dobrze się zastanowić, czy dana poprawka potrzebna w tym miejscu nie skomplikuje albo nie zamknie możliwości wprowadzenia pożądanej zmiany kilka artykułów dalej. Zmiany mogą formalnie zgłaszać tylko posłowie, więc do pomysłów „strony społecznej” trzeba wpierw któregoś z nich przekonać, żeby taki pomysł przejął i zgłosił jako swój. W dodatku posiedzenia często odbywają się dzień po dniu, rano albo późną nocą, więc trzeba móc dysponować swoim czasem, no i mieć siłę żeby takie wielogodzinne często maratony znieść, tylko o wodzie mineralnej marki Ostromecko (w taką jest zaopatrzony sejmowy magazyn). Bo przerwy na posiłek nie są przewidziane, a jeść kanapek na sali posiedzeń nie wypada.

 

A.T.: Czy czujesz się bohaterem? Przecież to tak naprawdę dopiero na skutek zmian w 2011 roku tak naprawdę Polacy po raz pierwszy po 1939 bez łaski milicjanta/policjanta otrzymywać pozwolenie na broń palną? Są tacy co wypinają piesi do orderów, Ty raczej nie dążysz do popularności, dlaczego?

Jarosław Lewandowski: No nie, z tym „bohaterstwem” to gruba przesada, po prostu robiliśmy wtedy to, co było można i trzeba zrobić. A to, że udało się wprowadzić – choć tylnymi drzwiami – bardzo istotne zmiany w przepisach, które bardzo zmieniły polską pozwoleniową rzeczywistość, to bardzo dobrze. Cieszę się z tego, i nawet przyznam się że może ciut i sam skorzystam, bo właśnie staram się o pozwolenie do celów kolekcjonerskich. Wiem, inni zdążyli to zrobić wcześniej, ale ja miałem inne ważniejsze sprawy, więc broń musiała poczekać. Zresztą pozwolenie jako takie mam od bardzo dawna, więc pokrzywdzony się nie czuję.

Co do tych innych, to faktycznie czasami śmiech ogarnia, jak się czyta w Internecie różne enuncjacje działaczy, zwłaszcza sportowych czy myśliwskich, którzy opisują jak to walczyli w 2010 o zmianę ustawy. Zresztą może i gdzieś walczyli, nie wiem, bo ja wtedy byłem zajęty w Sejmie, a tam jakoś ich nie spotkałem. Ale może patrzyłem w złą stronę?

A.T.: Jak oceniasz efekty swojego wysiłku dzisiaj, co jeszcze powinno się zmienić, aby stan prawny był Twoim zdaniem optymalny?

Jarosław Lewandowski: Do zmiany jest jeszcze bardzo, bardzo dużo. Tak naprawdę, to dopóki nie zmieniona zostanie ustawa w całości, najlepiej (moim zdaniem, oczywiście) na tę, którą cały czas proponujemy, problem nie będzie rozwiązany, a co najwyżej na jakiś czas ograniczony. Dostęp do broni jest w Polsce traktowany ciągle jak przywilej. Co prawda dziś pozwolenie do celów sportowych czy kolekcjonerskich jest relatywnie łatwo uzyskać, o celach łowieckich nie wspominając (tu zawsze było łatwiej, bo zdaniem Policji „myśliwy musi mieć broń”), ale wciąż mamy zmiany interpretacji przepisów, wręcz ich odwracanie, choć same przepisy się nie zmieniają. Przykład? Zwolnienia z egzaminu dla policjantów, ubiegających się o prywatne pozwolenie: przepisy się nie zmieniły o jotę, a teraz policjanci muszą egzamin zdawać, choć wcześniej nie musieli. Podobnie kwestia broni do samoobrony – dziś pozwoleń do ochrony osobistej prawie się nie wydaje, więc wiele osób nosi przy sobie broń posiadaną do celów sportowych, ale to nie jest dobre rozwiązanie. Uważam, że proponowany przeze mnie egzamin kompetencyjny jest uczciwszy, a przede wszystkim rozwiązuje problem decydowania „po uważaniu” kto może dostąpić zaszczytu noszenia załadowanego pistoletu pod ubraniem.

Najważniejsza jest jednak kwestia techniczna, legislacyjna: obecna ustawa jest prawniczym bublem, dodatkowo zniszczonym wielokrotnymi nowelizacjami. Wciąż potykamy się o problemy interpretacji jej zapisów, bo zapomniano o definicjach, bo przy nowelizacjach nie dbano o ujednolicenie zapisów, bo wiele kwestii jest rozwiązanych skrajnie nielogicznie. Nie chcę zanudzać przykładami, ale to zauważy każdy, kto uważnie przeczyta tę ustawę. Dlatego wciąż będę walczył o całościową zmianę, bo to wiele obecnie istniejących problemów po prostu zlikwiduje. Mniej ważne są zmiany natury merytorycznej: tak na dobrą sprawę wszystko jedno, kto miałby wydawać pozwolenia na broń, jeśli tylko będzie to robił zgodnie z zapisaną procedurą, bez urzędniczych szykan, uznaniowości i kolejkowej mitręgi. Mogą to być po staremu komendanci wojewódzcy Policji, jeśli tak zorganizują podległe sobie służby, żeby wydawanie pozwoleń działało przez 5 dni w tygodniu i w godzinach dostępnych dla pracujących ludzi, a nie tylko we wtorki i czwartki od 10 do 13. Chciałbym, żeby Policja zrozumiała także na poziomie centralnym – bo na lokalnym rozumie, czego dowodem są generalnie doskonałe stosunki strzelców ze swoimi dzielnicowymi – że legalnie uzbrojony obywatel jest jej sojusznikiem i potencjalnym pomocnikiem w razie czego, a nie wrogiem.

 

A.T.: Co robisz na co dzień? Chciałem zapytać bardziej uroczyście, co robi na co dzień ktoś kto sprawił, że Polacy co raz bardziej mogą posiadać broń palną?

Jarosław Lewandowski: Jestem dziennikarzem, czy też raczej z amerykańska gunwriterem, czyli takim dziennikarzem wąsko specjalizowanym. Od 2002 roku prowadzę wespół z kolegami czasopismo o broni – i tu proszę mi wybaczyć kilka zdań wyjaśnienia, bardzo istotnych dla mnie.

Do niedawna czasopismo to nazywało się „Strzał. Magazyn o broni” i wydawaliśmy je w prowadzonym przez kolegów ze studiów wydawnictwie Magnum-X. Taki stan bardzo nam odpowiadał, ale niestety właściciele Magnum-X się pokłócili, doszło tam w ostatnich latach do kilku poważnych przetasowań (delikatnie to ujmując), co odbiło się negatywnie na wydawanych przez nich czasopismach. Gazety zaczęły wychodzić nieregularnie, niektóre numery w roku były sztucznie łączone, generalnie atmosfera stała się nieakceptowalna. Czarę przelało nie ukazanie się numerów październikowych większości tytułów, w tym Strzału, choć zostały one przygotowane przez redakcje. W tej sytuacji redakcja Strzału solidarnie i jednogłośnie postanowiła wydawać swój miesięcznik samodzielnie, a konkretnie poprzez moje Wydawnictwo Y. I tak stałem się, obok bycia redaktorem naczelnym, także wydawcą.

Przez dwa miesiące próbowaliśmy porozumieć się z aktualnym zarządem Magnum-X co do jakiejś formy współpracy, ale nic z tego nie wyszło. Teraz nasze czasopismo nazywa się STRZAŁ.pl – tak jak istniejąca od pewnego czasu strona internetowa. Zamierzamy wydawać je w formule regularnego miesięcznika (z łączonym numerem letnim, lipiec-sierpień), na razie ukazały się dwa numery, listopadowy i grudniowy, niedługo ukaże się numer styczniowy.

Działamy!

 

A.T.: Dziękuję za rozmowę.