Aleksander Ścios: Politycy i „władcy tajemnic”.

(bezdekretu) Urzędowy optymizm rządzących w sprawach związanych z bezpieczeństwem, rażąco koliduje z oceną wydarzeń z ostatnich miesięcy i dowodzi raczej prymatu partyjnej demagogii niż troski o stan państwa.

Wprawdzie partia Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie przywiązywała nadmiernej uwagi do tematyki bezpieczeństwa, to po objęciu rządów wykazuje w tym zakresie niepokojącą bierność i indolencję. Może sobie na to pozwolić, ponieważ większość elektoratu PiS jest całkowicie obojętna na sprawy zagrożeń i podporządkowuje swoje aspiracje staraniom o dobre samopoczucie polityków i powodzenie partyjnych geszeftów.

Już ubiegłoroczne wystąpienie premier Beaty Szydło i deklaracje szefa MSWiA Błaszaka dowodziły lekceważenia kwestii bezpieczeństwa i nonszalancji wobec wyborców. W listopadzie 2015 roku, na zakończenie odprawy służb specjalnych w sprawie zagrożenia terrorystycznego, pani premier zapewniła publicznie – “Polacy mogą się czuć bezpiecznie”, zaś nowy szef MSWiA oświadczył, iż „polskie służby są przygotowane do tego, by sprostać wyzwaniom i zapewnić bezpieczeństwo Polakom”.

Nikt wówczas nie zapytał – jak to możliwe, że w trakcie jednego tygodnia od objęcia rządów przez PiS, dokonała się tak znacząca sanacja służb specjalnych? Kto i jakimi metodami sprawił, że funkcjonariusze tych służb, obciążeni nieudolnością, hańbą Smoleńska i wieloletnią rolą “zbrojnego ramienia” reżimu PO-PSL, stali się nagle gwarantami naszego bezpieczeństwa? W kontekście ocen, jakie na temat służb III RP formułowali politycy PiS w czasie kampanii wyborczej, to oświadczenie raziło wyjątkową demagogią i fałszem.

Kolejne miesiące przyniosły wydarzenia, które powinny wstrząsnąć opinią publiczną i wywołać uzasadnione obawy o stan bezpieczeństwa państwa. Powinny też prowokować do pytań – o realne reformy w służbach specjalnych, o kierowanie i zarządzanie działaniami tych służb, o skuteczność nadzoru ze strony grupy rządzącej oraz ochronę interesów państwa i obywateli.

Kombinacja związana z odwołaniem komendanta głównego policji, incydent z uszkodzoną oponą w samochodzie prezydenckim, samobójstwo płk. Berdychowskiego, próby organizowania zamachów terrorystycznych, cyberataki na polskie banki i urzędy, policyjna prowokacja podczas manifestacji w Gdańsku, podłożenie ładunku wybuchowego we Wrocławiu, liczne alarmy bombowe w ministerstwach i instytucjach państwowych, samobójstwo wysokiego oficera SKW – by wymienić tylko najbardziej spektakularne sytuacje z ostatnich miesięcy.

Choć wspominam o wydarzeniach o różnym ciężarze i właściwościach, nietrudno dostrzec, że ich nagła kumulacja może prowadzić do wytworzenia atmosfery zagrożenia, a nawet sugerować, że mamy do czynienia z celowym i konsekwentnie realizowanym scenariuszem. Wielu obserwatorów trafnie wskazuje, że kontekst takich epizodów można oceniać w perspektywie warszawskiego szczytu NATO i przykładać doń miarę wzrostu aktywności obcej agentury.

Nie przypominam sobie, by w ciągu ostatnich lat dochodziło do takiego nagromadzenia rozmaitych zagrożeń, nowych niebezpieczeństw i zagadkowych sytuacji. Jeśli nawet część z nich można wyjaśnić bez sięgania po „teorie spiskowe” i odwołania do wiedzy o ukrytych mechanizmach życia publicznego III RP, nie sposób zbagatelizować skali zjawiska.

Komu i dlaczego może zależeć na wywołaniu atmosfery zagrożenia i jaki ma to związek z negatywną oceną działań obecnej władzy?  Proste wskazanie – stoją za tym Rosjanie i ich agentura, nie rozwiązuje problemu. Taką relację można bowiem nakreślić w większości „przypadków” związanych z zagrożeniem bezpieczeństwa III RP – bez ryzyka popełnienia zasadniczego błędu.

Sprowokowanie niepokojów społecznych i rozniecanie lęków leży też w interesie środowisk reprezentujących poprzedni reżim, jest naturalnym żerowiskiem rozmaitych apatrydów i zaspokaja potrzeby współczesnej Targowicy. Ale i ta konstatacja nie prowadzi do zadowalających wniosków, bo należałoby wskazać konkretne możliwości oddziaływania tych grup na poszczególne wydarzenia.

Ponieważ  w większości przypadków mamy do czynienia z incydentami niewyjaśnionymi (ataki hakerskie, alarmy bombowe), należałoby zwrócić uwagę na jedyne środowisko zdolne do przeprowadzenia podobnych akcji.

W realiach III RP tylko ludzie tajnych służb mają możliwość decydowania o tak spektakularnych wydarzeniach. Mogą typować wykonawcę i miejsce akcji, określić jej czas i sposób przeprowadzenia. Są zwykle pierwsi na miejscu zdarzenia- a zatem mogą zacierać ślady i preparować nowe, tworzyć fałszywe tropy lub naprowadzać na rzekomych sprawców. Potrafią inspirować i dezinformować, wyciszać lub nagłaśniać akcje propagandowe, wzmacniać lub ukrywać określone wątki. Mają wpływ na decyzje prokuratury, sądów i polityków. Mogą kierować głosem ekspertów, naukowców i dziennikarzy.

Przypomnę, że przed kilkoma laty mieliśmy do czynienia z sekwencją wydarzeń, które wyglądały na kontrakcję ze strony służb. Były też próbą wykazania ich sprawności i profesjonalizmu oraz sposobem na uwiarygodnienie w oczach decydentów i opinii publicznej.

W roku 2013 doszło do sytuacji, w których funkcjonariusze ABW występowali w roli rozgrywanych i rozgrywających. Ujawnienie afery Amber Gold, kreowanej i wzmacnianej przez niektóre ośrodki medialne, przypominało kombinację operacyjną inspirowaną przez środowisko konkurencyjne wobec Agencji. To ABW miało odpowiadać za to, że szef rządu nie posiadał pełnej wiedzy o Amber Gold i nie wiedział o uwikłaniu syna w niejasne interesy. Rozgrywanie tego wątku (m.in. sprawy notatki ABW) miało podważyć zaufanie Tuska do Bondaryka i sprawić, by szef rządu zaakceptował propozycje Belwederu w zakresie tzw. reformy służb. Od tego momentu następowały wydarzenia, których konkluzja wydawała się czytelna – tylko ABW jest sprawną i niezastąpioną służbą zdolną chronić interesy układu rządzącego.

Taki wniosek można było wyprowadzić ze sprawy Brunona K., w związku z którą miało pojawić się zagrożenie terrorystyczne ze strony “osoby motywowanej względami narodowościowymi, nacjonalistycznymi i ksenofobicznymi “. Ta kombinacja, rozegrana zgodnie z zasadami klasycznej dezinformacji manipulacyjnej (stosowanej chętnie przez SB) wyglądała niczym próba uwiarygodnienia w oczach decydentów i wykazania, że operacje ABW służą rządzącym i są niezbędne w walce z opozycją. W podobnym kontekście trzeba widzieć sprawę anonimowych listów kierowanych do premiera, w których grożono mu śmiercią. Kilka dni później premier i jego koledzy mogli ponownie poczuć zagrożenie – tym razem ze strony hakera-altruisty włamującego się do sieci Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wykazał on przy tym wielce propaństwową postawę, bo nie tylko nie wykradł żadnych wrażliwych danych (m.in. z konta Tomasza Arabskiego) ale w wydanym oświadczeniu zapewnił, że “celem ataku było sprawdzenie, jaki jest stan zabezpieczeń najważniejszych sieci w państwie .” Poza Kancelarią Premiera, hakerowi udało się włamać do sieci MON, MSZ i Kancelarii Prezydenta. Wobec takiego dictum, organom państwa nie pozostało nic innego, jak oprzeć się na działaniach ABW i zapewnić tej służbie odpowiednie narzędzia do „walki z cyberterrorystami“.

Po co jednak ludzie służb mieliby dziś inspirować wydarzenia o takim charakterze lub dążyć do wywołania atmosfery zagrożenia? Odpowiedzi poszukiwałbym w trzech obszarach – wykazania przydatność i profesjonalizm oraz zagwarantowania sobie wysokiej pozycji i równie wysokiego budżetu. Trzecim i niemniej ważnym powodem, może być intencja skompromitowania ekipy rządzącej.

Informacje o podniesieniu wydatków na służby mundurowe i BOR (w związku z ustawą o modernizacji służb mundurowych w latach 2017-2020) oraz o podwyżkach dla funkcjonariuszy CBA i żołnierzy służb wojskowych, mocno korespondują z taką hipotezą.

W państwach prawa i demokracji, w których działają sprawne, propaństwowe służby, obowiązuje też zasada – im ciszej nad tym tematem, tym lepiej. Cisza oznacza, że formacje specjalne dobrze wykonują swoją robotę. W realach III RP, gdzie służby są spuścizną PRL-u, funkcjonują jako „zbrojne ramię” grupy rządzącej, dbają głównie o własny interes i zadania na rzecz decydentów, ta zasada nie ma żadnego zastosowania.

Choć od przejęcia władzy przez PiS upłynęło ponad pół roku, nadal nic nie wiemy o dokonywanych reformach i zmianach.

A skoro nie wiemy, nie musi to oznaczać „dobrej zmiany” lecz raczej sugeruje, że poza wymianą szefostwa nie nastąpiły istotne reformy i przekształcenia. Jedynie w przypadku SKW wiadomo o skutecznym udaremnieniu projektu „Centrum Eksperckiego NATO” i szybkiej reakcji na związane z tym zagrożenia.

Wprawdzie pod koniec ubiegłego roku pojawiały się doniesienia o planach „wielkiej reformy służb cywilnych” (wzmocnienie roli CBA i ograniczenia zadań ABW), to do tej chwili panuje cisza i nie ma żadnych informacji o przeprowadzeniu jakichkolwiek zmian strukturalnych.

Zaprezentowany niedawno przez ministra Kamińskiego audyt, również nie przynosi wiedzy o działaniach nowej ekipy. Można się domyślać, że wskazane w nim patologie są raczej wierzchołkiem góry lodowej i bardziej służą zaspokojeniu ciekawości wyborców PiS niż opisują stan odziedziczonych po reżimie PO-PSL.

Znamienne natomiast, że nawet po ujawnieniu tych informacji, nie pojawiła się jedynie trafna konkluzja – tylko opcja zerowa w służbach specjalnych może zagwarantować odbudowę polskiego systemu bezpieczeństwa. Lepiej bowiem, by nad bezpieczeństwem Polaków czuwały zastępy obśmianych „harcerzy” niźli „fachowcy” od Bondaryka, Pytla i Wojtunika.

W kontekście tego audytu, nikt nie poważył się zadać najważniejszego pytania – jak można dojść do prawdy o zamachu smoleńskim, posługując się narzędziami pozostawionymi przez wspólników Putina? Jaką pomoc w tym zakresie mogą świadczyć służby, które przed i po Smoleńsku wywiesiły białą flagę i stały się gwarantem rosyjskich łgarstw?

Jeśli nawet niektóre z zachowań można  tłumaczyć  brakiem  profesjonalizmu,  niemocą bądź lękiem przed konfrontacją z Rosją – nie sposób w tych kategoriach interpretować całego toku wydarzeń mających miejsce przed i po 10 kwietnia. Wcześniej czy później muszą paść pytania, jakie wielokrotnie zadawałem na tym blogu – czy ludzie służb III RP współdziałali z Rosjanami w zastawienia pułapki smoleńskiej i zabójstwie naszych rodaków? Jaki rodzaj odpowiedzialności ponoszą szefowie ABW, BOR, SKW czy SW, w związku z tym zamachem i jak dalece ich podwładni byli zaangażowani w przestępczy proceder?

Kierowanie poszczególnych spraw do prokuratury, nie jest żadnym sposobem na walkę z patologiami służb. Nie chodzi bowiem o usunięcie kilku (czy kilkudziesięciu) osób lecz o zmianę generalną – uwolnienie całego obszaru bezpieczeństwa od związków z peerelowską bezpieką i przecięcie więzów łączących służby III RP z  okresem komunistycznej okupacji.

Jeśli przyjmiemy, że tajne służby winny być sprawnym i wszechstronnym instrumentem zapewniającym bezpieczeństwo państwa i obywateli – ta teoria nie ma zastosowania do praktyki III RP. Powstałe po 1989 roku służby nigdy nie pełniły i nie mogły pełnić takiej roli. Z dwóch, podstawowych powodów. Pierwszy wynikał z wyboru drogi „ustrojowej transformacji”, która oznaczała przejęcie całej spuścizny PRL, w tym kadry policji politycznej i modelu jej funkcjonowania. Ponieważ (za sprawą Moskwy) na początku lat 80 powierzono ludziom bezpieki rolę wykonawców procesu „transformacji”, (szczególna rola Kiszczaka i wojskowego wywiadu) wyłączając ich spod ideologicznej władzy partii komunistycznej, zachowali oni również swoje przywileje w III RP, stając się siłą wokół której zbudowano patologiczny układ dzisiejszego państwa

Drugi powód wynika z faktu, że tzw. służby specjalne PRL stanowiły integralny element megasłużb sowieckich i nigdy nie posiadały autonomii działania. Były zaledwie ekspozyturą służb sowieckich, realizując w całości interesy okupanta i strzegąc władzy namiestników na obszarze Polski. Ta niesamodzielność i podległość, już z zasady wykluczała powierzenie esbekom spraw dotyczących bezpieczeństwa narodowego. Działania ludzi policji politycznej nie miały bowiem nic wspólnego z zadaniami wywiadów wolnego świata i nie wolno było oczekiwać, że peerelowska kadra stanie się gwarantem interesów suwerennego państwa

Istnieje jeszcze jedna przesłanka. Jeśli w państwach prawa i demokracji,  tajemnicą staje się tylko ta wiedza, której ujawnienie może wyrządzić poważne szkody państwu i jego obywatelom, to w III RP za tajemnicę uznawana jest każda informacja, która byłaby niewygodna dla służb specjalnych lub niebezpieczna dla interesów grupy rządzącej.

Jeśli w państwie demokracji obywatelowi przysługuje szeroki dostęp do informacji – po to, by posiadał narzędzie skutecznej kontroli władzy – w III RP prawo to zostało celowo ograniczone, zaś dostęp do informacji jest wykorzystywany przez władzę do sprawowania kontroli nad obywatelem lub ukrycia niewygodnych faktów.

Ten schemat, przeniesiony wprost z czasów PRL-u, pozwala służbom specjalnym na budowanie groźnej mitologii, w której funkcjonariusze poszczególnych formacji wcielają się w postaci „władców tajemnic” – tylko dlatego by chronić własne, ciemne interesy.

Chcąc zatem zerwać patologiczną więź służb III RP z okresem komuny, trzeba sięgnąć po środki stokroć mocniejsze niż proponuje obecny układ rządzący. Realne zmiany powinny przede wszystkim obejmować proces formacji i szkolenia funkcjonariuszy i rozpoczynać od systemu naboru kandydatów do służby oraz selekcji kadr szkoleniowych. Wymaga to całkowitej przebudowy instytucji zajmujących się sprawami bezpieczeństwa. Póki na tych stanowiskach są ludzie z esbecką przeszłością– nie ma mowy o budowaniu służb wolnego państwa.

Kolejne obszary to likwidacja wszelkich „zbiorów zastrzeżonych” oraz odebranie szefom służb prawa do decydowania o  tym, które informacje należy ukryć przed obywatelami. Odstąpienie przez PiS od tego obowiązku, uważam za jedno z największych zagrożeń.

Następny krok winien obejmować delegalizację lub pozbawienie uprawnień do zajmowania się sprawami bezpieczeństwa szeregu stowarzyszeń i organizacjach, skupiających byłych esbeków, a reprezentujących tzw. „czynniki społeczne”. Ci ludzie niemal całkowicie zawłaszczyli obszar ochrony informacji i mają ogromny wpływ na procesy legislacyjne.  Gdy przyjrzymy się, kto uczestniczy w konsultacjach rządowych i współtworzy prawo dotyczące służb i ochrony informacji, dostrzeżemy obecność ludzi bezpośrednio związanych z policją polityczną PRL, a także dobrych znajomych Bondaryka czy Dukaczewskiego. Sytuacja, w której o kształcie ustaw związanych z dostępem do informacji niejawnych decydują ludzie byłych WSW/WSI (tu: Krajowe Stowarzyszenie Ochrony Informacji Niejawnych -KSOIN), a sprawami bezpieczeństwa narodowego zajmują „fachowcy” z fundacji i uczelni związanych z S.Koziejem, byłaby niedopuszczalna w wolnej Rzeczpospolitej.

Zmiany kosmetyczne (a do takich zaliczam m.in. wymianę szefostwa służb) pozorują jedynie naprawę systemu bezpieczeństwa i tworzą złudne wrażenie odzyskania wpływów. Na ile złudne, przekonują ciągłe prowokacje policyjne, gry i kombinacje medialne oraz puste deklaracje składane przez ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Polaków.

Wiadomo, że koronnym argumentem rozmaitych objaśniaczy intencji władzy, jest ten o konieczności zachowania obecnego status quo do czasu ŚDM i warszawskiego szczytu NATO.

Podobno zbyt radykalne zmiany w służbach, przeprowadzone na początku rządów PiS, miałyby negatywny wpływ i zagroziły bezpieczeństwu tych wydarzeń. Trudno o większy nonsens.

Dopiero powierzenie ochrony tak ważnych imprez służbom odziedziczonym po poprzednim reżimie, stwarza poważne zagrożenie.  Nie tylko ze względu na nieudolność i słabość tych formacji, ale z obawy przed celowymi zaniechaniami lub wytworzeniem sytuacji mających skompromitować układ PiS. Nic bardzie nie ośmiela ludzi przyzwyczajonych do roli „władców tajemnic”, jak niemoc i ignorancja polityków. Jeśli doświadczamy dziś wielu groźnych i niewyjaśnionych zjawisk, szeregu prowokacji i gier operacyjnych, nie można wykluczyć, że staną się one stałym elementem nacisku na rządzących i będą decydowały o planach związanych ze służbami.

Poważny niepokój powinna budzić sytuacja, w której polityczni decydenci ignorują ostrzeżenia ze strony wiarygodnych służb. Już w marcu br. CIA przekazała polskim służbom informacje, według których Polska jest jednym z krajów, które w ciągu najbliższych miesięcy mogą stać się celem ataku terrorystów. Agencja zaproponowała służbom pomoc i szkolenia przez amerykańskich oficerów. Kolejne ostrzeżenia ze strony USA napłynęły na początku tego miesiąca i dotyczyły ataków terrorystycznych, jakie mogą mieć miejsce w Europie. W tym kontekście Departament Stanu USA wymienił m.in. organizowane w Polsce Światowe Dni Młodzieży, ale też „atrakcje turystyczne, centra handlowe, restauracje i środki transportu.”

Reakcja polskich władz jest co najmniej zdumiewająca. Rządzący nie tylko próbują bagatelizować te ostrzeżenia, ale zapewniają, że „polskie służby nie wskazują na zagrożenie takimi atakami w naszym kraju” (min. Błaszczak). Mając na uwadze kondycje tych służb oraz wiedzę o tym, co zdziałały one w związku z ostatnimi incydentami (alarmy bombowe, cyberataki), nawet kompletny laik ma prawo bardziej ufać ostrzeżeniom CIA niż pokładać wiarę w pustosłowie pana ministra.

Jest dla mnie oczywiste, że po zakończeniu ŚDM i finale warszawskiego szczytu NATO, ten rząd nie zastosuje opcji zerowej i nie przystąpi do budowy służb wolnego państwa. Nie ma takiej woli politycznej. Nie po to też następuje konserwacja agenturalno-esbeckich układów w dyplomacji i nie po to ukrywa się przed Polakami prawdę o życiorysach „władców tajemnic”, by podjęto rozprawę z największą patologią III RP.

źródło: Aleksander Ścios bezdekretu


 

Krótki komentarz. Postanowiłem w całości zamieścić na moim blogu doskonały tekst Aleksandra Ściosa. Dotyczy on tego o czym sam już pisałem, no może nie tak doskonale. Problemy, które poruszam na moim bogu dotyczą głównie broni palnej jednak uważam, że tematyka poruszona w powyższym tekście ma z tym ścisły wiązek. Moim zdaniem to nieprzypadkowo po ponad 25 już latach od tzw. upadku komuny, w przypadku pozwoleń na broń wciąż i to całkiem nieźle obowiązuje komuna. Może na powody rzuca pewne światło tekst Aleksandra Ściosa.

Politykę dostępu do broni palnej z niewiadomych powodów prowadzi Policja, wyznając nieznaną ustawie i prawu zasadę, że wolą ustawodawcy jest aby broni było w społeczeństwie mało. Dodatkowo policja ustawia się w roli naszego przeciwnika w procedowaniu o uzyskanie pozwolenia na broń. Jest to powielanie ubeckiego zwyczaju i bełkotu. Zwyczaju ciemiężenia Polaka i bełkotu o konieczności ograniczenia broni, a w rzeczywistości chodzi o to aby Polak był bezbronny, a przez to bierny i poddany.

Odkomunizowanie policji w Polsce nigdy nie nastąpiło. Milicjanci stali się policjantami, kontynuując to co potrafili robić czyli sposób wykonywania swojej służby i wychowywania kolejnych do tej służby chętnych, w sposób wyuczony w PRL. Przemianowanie milicjanta na policjanta zupełnie niczego zmienić nie mogło, bo potrzebna była odmiana duszy, a nie etykiety.

Iluż to esbeków posiada pozwolenia na broń do ochrony osobistej… Zapewniam was, że są ich tysiące. Czy są w stanie trwałego, realnego i ponadprzeciętnego zagrożenia życia? Zapewniam was, nic takiego nie istnieje. Układy trwają i nikt nie odważy się zagrożeń w jakich trwale, realnie i ponadprzeciętnie trwają ci przemili zapewne panowie. Za to Ty zwykł Polaku stój przed drzwiami WPA, czapkę trzymaj w garści, miej wygląd lichy i durnowaty, tak, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć Pana Policjanta. Mam przekonanie, że powyższy tekst wyjaśnia z jakiego tak ma być powodu.