Niebezpieczna klasa (quasi)pracująca.

Ameryka XXI wieku może być zdominowana przez oligarchiczne elity, ale prawdopodobnie największe zagrożenie dla naszego systemu gospodarczego i politycznego może znajdować się na samym dole łańcucha pokarmowego. Ta najniebezpieczniejsza klasa wywodzi się z rosnącej liczby mających problem z zatrudnieniem i nadmiernie wykształconych ludzi. Są oni tym, co w Wielkiej Brytanii zostało opisane jako lumpeninteligencja: wyalienowani i gniewni, potencjalni działacze na rzecz społecznej i politycznej dekonstrukcji państwa.

To znacznie więcej niż tylko sfrustrowany tłum wyklikujący hasła w internecie, to proto-proletariat feudalizującego się społeczeństwa postindustrialnego. Jak podaje jedno z ostatnich badań, w ciągu ostatnich 20 lat stworzyliśmy dwa razy więcej dyplomów licencjackich, niż miejsc pracy które można by tymi ludźmi obsadzić. Zamiast znaleźć bogactwo w “nowej gospodarce”, wielu z nich kończy na gorzej płatnych stanowiskach bez żadnych benefitów. Konkurują oni z ludźmi z klasy robotniczej, często będącymi produktami podobnie dysfunkcyjnych szkół średnich; szacuje się, że jedna trzecia amerykańskich mężczyzn w wieku produkcyjnym nie stanowi obecnie dostępnej siły roboczej, dzieje się tak z powodu wysokiego wskaźnika osadzenia w więzieniach, a także narkotyków, alkoholu i innych problemów zdrowotnych.

Chociaż nie podlegają oni takiej samej presji jak klasa pracująca, los tych którzy uczęszczają do college’u, a nawet kończą studia, jest daleki od przewidywalnego. Jest to najbardziej niespokojne pokolenie w najnowszej historii, i nie bez powodu. Dziś ponad 40 procent pracuje w zawodach które nie wymagają posiadania przez nich dyplomu, jak wynika z ostatniego raportu Banku Rezerw Federalnych w Nowym Jorku. W innym badaniu zauważono, że większość z nich może nigdy nie awansować na stanowiska, na które w przeszłości mieli szanse absolwenci danych studiów.

Jest to zjawisko globalne. Ponad jedna czwarta chińskich absolwentów jest bezrobotna, i liczba ta ciągle rośnie.

W Indiach, według raportu Ministerstwa Pracy opublikowanego w listopadzie ubiegłego roku, jeden na trzech absolwentów w wieku do 29 lat jest bezrobotny, co stanowi prawie trzykrotność ogólnej stopy bezrobocia w tym kraju. Niedawna analiza ONZ sugeruje również, że ta ogromna rzesza niezatrudnionych wykształconych ludzi może w nadchodzących latach zagrozić stabilności kraju.

Jak przypomina nam Greta Thunberg i jej podobni, młodzi, niezadowoleni ludzie mają tendencję do popadania w skrajności. W Ameryce Łacińskiej niezatrudnieni absolwenci od dawna są źródłem destabilizacji. Obecnie około połowa latynoamerykańskich studentów nie kończy studiów, a wielu z nich nigdy nie doczekało się zwrotu pieniędzy za czas spędzony na uczelni.

Podobny wzorzec społecznych perturbacji był przyczyną arabskiej wiosny. Zarówno tam, jak i na Bałkanach, bezrobotni i niezatrudnieni absolwenci szkół wyższych byli główną siłą sprawczą. W Afryce, gdzie bezrobocie wśród młodzieży jest również wysokie a liczba ludności rośnie najszybciej, absolwenci szkół wyższych, którzy stanowią zaledwie 7 procent całej siły roboczej, pracują w zawodach niskiej klasy.

Wcześniej, niezatrudnieni intelektualiści byli kluczowi dla sukcesu rewolucji bolszewickiej – w dużej mierze bezsilni, zubożali inteligenci przyjęli czerwoną strategię obalenia wszystkich głównych instytucji. Później wielu z nich nagrodziło się przywilejami starej arystokracji, choć przebranej w egalitarny kamuflaż.

Duża część wykształconej, ale często bliskiej nędzy populacji Niemiec przyjęła narodowy socjalizm. Jak zauważył historyk Frederic Spotts, wielu z nich z zadowoleniem przyjęło wysiłki Führera mające na celu “oczyszczenie” niemieckiej kultury z obcych nalotów, w tych czasach “świadectwa lojalności spływały bez żadnego żądania”. Spotts sugeruje, że niektóre z tych świadectw były zakłamane, ponieważ polityka nazistów była wroga wobec lewicowych intelektualistów i artystów, a także gejów i Żydów. Pozbycie się tych rywali z drogi mogło stanowić jednak dobry krok w karierze. Ale przywiązanie do nazizmu nie było jedynie oportunistyczne. “Twierdzą” reżimu były uniwersytety, a naziści już w latach 20. przejęli kontrolę nad radami studenckimi. Ostatecznie, wysoko wykształceni młodzi Niemcy, dotknięci niegdyś bezrobociem i niedostatkiem zatrudnienia, mieli stanowić ważną bazę rekrutacyjną dla SS Himmlera.

Historycznie rzecz biorąc, w Ameryce taki rozwój sytuacji był mniej prawdopodobny. W latach 1910-1940 liczba osób wstępujących do uczelni wyższych w Stanach Zjednoczonych wzrosła trzykrotnie i, z wyjątkiem lat kryzysu, gospodarka amerykańska była w stanie wyprodukować dla nich wystarczająco dużo dobrych miejsc pracy. Ekspansja ta była kontynuowana po II wojnie światowej, ponieważ ustawa GI pomogła podwoić liczbę posiadaczy dyplomów do 1950 roku. Wraz z rosnącą dostępnością kredytów studenckich, całkowita liczba osób zapisanych na studia w Stanach Zjednoczonych wzrosła z 5 milionów w 1964 roku do ponad 7,6 milionów w 1970 roku, a następnie do około 20 milionów obecnie. Odsetek absolwentów szkół wyższych w dostępnej sile roboczej wzrósł z poniżej 11% w 1970 roku do ponad 30% w 2010 roku – od tego czasu odsetek ten pozostaje mniej więcej taki sam. Z osiągnięciem każdego kolejnego poziomu edukacji wiązały się oczekiwania wyższych zarobków, a rzeczywistość spełniała te oczekiwania, zauważa historyk Robert Gordon.

Atrakcyjność studiów rosła wraz z upadkiem starego modelu gospodarki i, przynajmniej na początku, wydawała się być bezpieczną przystanią dla nowych pracowników. Jednak w ciągu ostatnich kilku dekad liczba absolwentów szkół wyższych gwałtownie rosła, a równolegle podaż dobrze płatnych miejsc pracy spadała. Wzrosły też koszty edukacji: Od 1971 roku cena czteroletnich studiów wzrosła ponad czterokrotnie w stosunku do stopy inflacji.

Studiująca klasa wyższa nadal się rozwija, zauważa David Rothkopf, autor książki Superclass: The Global Power Elite and the World They Are Making, wypełniając szeregi globalnej “superklasy”. Ich pozycja wzrosła w stosunku do absolwentów gorzej usytuowanych instytucji, w tym szkół państwowych i niższej klasy uczelni prywatnych. Elitarne uniwersytety pozostają niezmiennie bastionami porządku klasowego: Harvard, Princeton, Stanford i Yale wspólnie przyjmują więcej studentów z górnego 1 procenta dochodowego niż z dolnych 60 procent. Robert Reich, lewicowiec i były profesor Harvardu, charakteryzuje współczesne elitarne uniwersytety jako zaprojektowane głównie po to by “kształcić dzieci bogatych i klasy średniej”.

Podobnie jak społeczeństwo któremu służy, samo środowisko akademickie odzwierciedla pod pewnymi względami powrót do starszego, niemal przednowoczesnego modelu społecznego. Dla większości nauczycieli akademickich droga do kariery jest problematyczna, ponieważ większość z nich pozostaje adiunktami z minimalnymi pensjami i wysokim poziomem niestabilności zatrudnienia. Egzystują oni, jak zauważono na blogu Working-Class Studies, jako “niepewni pracownicy, bardziej podobni do pracowników restauracji i hotelarstwa, biesiadnych grajków, kontraktowych pracowników służby zdrowia i kierowców ciężarówek niż do pracownika naukowego z tytułem”. Noah Rothman z magazynu “Commentary” porównał dzisiejsze uniwersytety do nowoczesnej formy manoralizmu, w której najwyżsi administratorzy, dziekani i wykładowcy cieszą się komfortem, wypoczynkiem i bezpieczeństwem, ale adiunkci już zdecydowanie nie. Dziś około 75% nauczycieli akademickich nie ma przed sobą jasnej ścieżki kariery, a połowa z nich to osoby zatrudnione na część etatu. Jeden na czterech z tej grupy żyje z jakiejś formy pomocy publicznej. Niektórzy z nich postrzegają swoje zaangażowanie w nauczanie akademickie jako coś podobnego do mnisich “ślubów ubóstwa”.

Ich studenci, szczególnie spoza elitarnych uczelni, radzą sobie niewiele lepiej. Dyplom ukończenia elitarnych szkół, takich jak Harvard czy Yale, nadal ma wartość ekonomiczną, ale dla znacznej części osób uczęszczających do college’u lepiej byłoby tego nie robić. Zapisy na studia nadal spadają, od 2019 roku o ponad 6 procent. Dla wielu opcją staje się szkoła zawodowa, ta forma przemawia obecnie do mniej więcej trzech piątych amerykańskiego społeczeństwa i jest coraz częściej postrzegana przez firmy jako bardziej użyteczna forma edukacji niż tylko puste zbieranie stopni naukowych.

Rzeczywiście, badanie przeprowadzone w 2020 roku wykazało, że tylko jedna trzecia absolwentów studiów licencjackich widzi swoją edukację jako klucz do realizacji celów zawodowych, a ledwie jeden na pięciu uważa, że dyplom licencjata jest wart poniesionych kosztów. Połączenie zubożenia rodzin, malejących benefitów za edukację i niechęć wielu Amerykanów do programu akademickiego, który jest w przeważającej mierze postępowy, może w przyszłości jeszcze bardziej obniżyć frekwencję na studiach. Inwestycja w studia to już na początku duże wyzwanie finansowe (czesne dla czteroletnich publicznych college’ów wzrosło średnio o 213 procent w ujęciu realnym – dla prywatnych college’ów liczba ta wyniosła 129 procent – w latach 1988-2017), a zwrot poniesionych nakładów nie jest gwarantowany. Przyszłość dla wielu fabryk wiedzy, szczególnie w dziedzinie tzw. sztuk wyzwolonych, może być rzeczywiście ponura.

Co bardziej niepokojące, uniwersytety mogą osuwać się we wstecznictwo i wymuszony ideologiczny konformizm ze względu na ich ogromną władzę nad rynkami pracy. Tu nie chodzi o naukę samą w sobie, jak zauważyła już w 2004 roku Jane Jacobs, ale o zapewnienie kwalifikacji potrzebnych do zdobycia wysoko płatnej pracy. To, czego szkoły coraz częściej nie uczą, to umiejętności przydatne w przyszłym miejscu pracy. W jednym z ostatnich badań dotyczących amerykańskich studentów stwierdzono, że ponad jedna trzecia studentów “nie wykazała żadnego znaczącego progresu w nauce” w ciągu czterech lat studiów. Pracodawcy donoszą, że obecni absolwenci nie posiadają umiejętności krytycznego myślenia.

Uzyskanie dyplomu ukończenia studiów staje się również coraz mniej istotne. Ponad 140 uczelni “wstrzymało” przyjęcia na studia doktoranckie w czasie pandemii. Można przypuszczać, że wiele z tych wstrzymań będzie miało charakter trwały. Ale kurczące się perspektywy wykraczają daleko poza środowisko akademickie. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie w wieku trzydziestu lat są znacznie mniej skłonni do posiadania domu na własność niż ich odpowiednicy we wcześniejszych pokoleniach, co eliminuje kluczową metodę gromadzenia bogactwa. Według niektórych szacunków, wzrost wartości domów w ciągu ostatniej dekady stanowił 86 procent akumulacji bogactwa klasy średniej.

Według prognoz Deloitte Center for Financial Services, w 2030 roku Millenialsi będą kontrolować zaledwie 15 procent majątku narodowego – o połowę mniej niż pokolenie X i zaledwie jedną trzecią tego, czym mogły cieszyć się pokolenia wyżu demograficznego, które do tego czasu wejdą w wiek ok. 80 lat. W następstwie dwóch ogromnych wydarzeń – kryzysu finansowego z 2008 roku i pandemii – bardziej wykształceni ludzie zostali zmuszeni do podjęcia prac dorywczych, co dla niektórych było dobrodziejstwem, ale przeniosło również wielu innych, zarówno w kraju jak i za granicą, w rzeczywistość ciągłej niepewności i niskich płac.

Skrzyżowanie indoktrynacji i malejących możliwości stawia nasze społeczeństwo, a także przyszłość kraju, w wielkim niebezpieczeństwie. W 2018 roku połowa wszystkich świeżych absolwentów college’u zarabiała poniżej 30 000 USD rocznie, a w połowie szkół zarabiają mniej nawet po sześciu latach pracy niż osoba z wykształceniem średnim. Z wiekiem wielu z tych pracowników może nigdy tak naprawdę nie wejść na wyższy poziom rynku pracy. Kierowca Ubera lub barista ze Starbucksa prawdopodobnie nie przekształci się jutro w aktywnego przedsiębiorcę, a nauczycielka na studiach gender na pół etatu nie wyjdzie nigdy poza strefę niskich zarobków.

To jest pokolenie, w którym wejście do klasy średniej jest coraz bardziej odległe. Ponad 90 proc. osób urodzonych w latach 40-tych, i 80 proc. urodzonych w latach 50-tych radziło sobie o wiele lepiej niż ich rodzice. Wśród urodzonych w latach 80. już prawie połowa radzi sobie gorzej. Spadek, zauważają Richard Reeves i Katherine Guyot w badaniu dla Brookings Institution, jest najbardziej widoczny wśród wyższej klasy średniej, czyli tej grupy która od zawsze stawiała edukację na pierwszym miejscu.

Reakcje na ten spadek mogą być różne. Niektórzy na lewicy widzą możliwość powrotu do walki pracowniczej, która obejmuje sporadyczne, czasami udane, wysiłki organizacyjne wśród pracowników technicznych, adiunktów w college’u, pracowników magazynów Amazona i baristów Starbucksa. Nie będzie to powrót na miarę AFL-CIO George’a Meany’ego, za czym przemawia fakt, że – pomimo medialnych doniesień – wskaźnik uzwiązkowienia w sektorze prywatnym jest najniższy w najnowszej historii.

Zamiast tego nasi młodzi proto-proletariusze będą szukać szczęścia w pieniądzach publicznych. Wielu z nich już teraz przyjmuje socjalizm. W prawyborach w 2016 roku, otwarty socjalista Bernie Sanders z łatwością wyprzedził łącznie Hillary Clinton i Donalda Trumpa wśród wyborców poniżej 30 roku życia. Na początku 2020 roku, nawet gdy starsze pokolenia zdecydowanie go odrzuciły, Sanders ponownie pokonał swoich konkurentów wśród młodych. Sondaż przeprowadzony przez Communism Memorial Foundation w 2016 roku wykazał, że 44 procent amerykańskich Millenialsów preferuje socjalizm, podczas gdy 14 procent woli faszyzm lub komunizm. Do 2024 roku, zarówno Millenialsi jak i Zoomerzy zrównają się siłą głosów wyborczych z dominującymi przez długi czas Babyboomerami.

Jedną z kwestii która może być atrakcyjna, jest zastąpienie świadczenia pracy uniwersalnym dochodem podstawowym (https://samorzad.infor.pl/sektor/finanse/5469272,Ile-wynosi-bezwarunkowy-dochod-podstawowy-w-Polsce.html – link przyp. MR), który usunąłby konieczność wykonywania pracy w gospodarce rynkowej. Większość Amerykanów powyżej 50. roku życia zdecydowanie odrzuca ten pomysł, ale osoby poniżej 30. roku życia, jak zauważa Pew, popierają go w stosunku dwa do jednego. Niektórzy przyjęli nawet “antypracowy” styl życia, co w zasadzie oznacza, że reszta z nas będzie ich utrzymywać dopóki wszyscy nie padniemy na pysk.

Młoda, postępowa lewica – w przeciwieństwie do bardziej tradycyjnych liberałów – odrzuca większość ideałów tego kraju, starając się zastąpić go narodem “przekształconym” w jakąś nieprzemyślaną mieszankę Wenezueli, Kuby i Szwecji (w ich wyobrażeniu), tworzącą coś, co jeden z konserwatywnych pisarzy opisał jako “armię antykapitalistów zombie”.

Łatwo jest nie zgadzać się z autorytarnymi tendencjami wśród proto-proletariuszy i je w całości odrzucać, jednak to na konserwatystach czy tradycyjnych liberałach spoczywa obowiązek wymyślenia ścieżek sukcesu zarówno dla tych którzy zdecydowali się pójść na studia, jak i dla tych którzy tego nie zrobili.

Kluczem do zwiększenia równości ekonomicznej i wyeliminowania alienacji nie jest ciągłe sztuczne podnoszenie granicy dobrobytu, a tworzenie dużej ilości lepszych miejsc pracy. Społeczeństwo którego głównym problemem będzie opłacenie czynszu, pozbawione wizji wejścia do ekonomicznej klasy średniej, to wymarzone pole uprawne dla wszelkiej maści autorytarystów. Tacy ludzie nie zbudują silnego kraju i nie stworzą lepszej przyszłości.

Joel Kotkin (dc.claremont.org)

tłumaczył MR