Lewicowa enklawa w Minneapolis żyje w strachu ponieważ wyrzekli się posiadania broni – ich nowi sąsiedzi wystawiają lewicowe poglądy na poważną próbę

John Wayne powiedział w którymś filmie – “Życie jest ciężkie, ale jest jeszcze cięższe jeśli jesteś głupi”. Ciężko znaleźć bardziej prawdziwe stwierdzenie. Tymczasem mieszkańcy Powderhorn Park – ultralewicowej, nie uznającej broni palnej enklawy w Minneapolis (nytimes.com) – dostali prawdziwą lekcję życia, po tym jak horda ludzi pozbawionych dachu nad głową w wyniku zamieszek rozbiła w okolicy obóz namiotowy.

Pomimo kwitnącego handlu narkotykami, napadów z bronią w ręku, przedawkowaniami substancji wszelkiego typu i szerokim wachlarzem innych przestępczych zachowań propagowanych przez nowych „sąsiadów” przez 24 godziny na dobę, mieszkańcy enklawy zobowiązali się nie dzwonić pod 911. Zamiast dzwonić na policję, właściciele domów w Powderhorn Park dostarczają posiłki nowym lokatorom. Mieszkańcy nie skorzystali również ze swojego przywileju jako autochtonów i zachęcają władze miejskie do wycofania się z eksmisji włóczęgów.

Ultra-lewicowi mieszkańcy enklawy, gdzie najważniejszym dniem w roku jest Święto Pracy (marxists.org), nie chcą korzystać z przywileju, aby przywrócić spokój, ciszę i bezpieczeństwo (nie wspominając o higienie). Przecież czyjeś uczucia mogą zostać przy tym zranione.

Robi się coraz ciekawiej. Shari Albers, jedna z mieszkanek (nytimes.com), przyznaje teraz, że niesforny tłum tuż przed jej domem budzi ją w nocy. Czy ta pani ma broń do obrony własnej? Oczywiście, że nie! Przecież to uczyniłoby z niej jednego z tych nieokrzesanych półgłówków.

Oto co na ten temat pisze NY Times:

Kiedy Shari Albers przeprowadziła się trzy dekady temu do Powderhorn Park, dzielnicy Minneapolis znanej jako spokojna przystań dla lewicowych działaczy i artystycznej cyganerii, właśnie takiej jak ona, rozpoczęła pracę na rzecz porządku w enklawie.

Została liderem klubu dzielnicowego, organizując głównie białych sąsiadów aby tworzyć place zabaw i pomagać w rozwiązywaniu panujących od dawna problemów z przestępczością.

Wiele nocy poświęciła na dobijanie się do okien samochodów zaparkowanych pod jej drzwiami aby przeganiać facetów którzy przyjechali sobie tu z prostytutkami. Prowadziła skrupulatne notatki, kiedy dziesiątki mężczyzn zbierało się w kręgu na spotkaniach gangów w parku naprzeciwko jej domu. Po każdym takim zdarzeniu dzwoniła na policję.

Ale czasy się zmieniły. Po śmierci George’a Floyda z rąk policji, pani Albers, która jest biała, i wielu jej postępowych sąsiadów przysięgło unikać wzywania organów ścigania do swojej społeczności. Wierzyli, że takie postępowanie będzie ich wkładem który wnoszą aby połączyć się w bólu, jaki odczuwają czarni mieszkańcy Minneapolis, oraz że może to narazić tych czarnych „żałobników” na niebezpieczeństwo.

Już teraz to zobowiązanie jest kwestionowane. Dwa tygodnie temu w pobliskim parku pojawiły się dziesiątki kolorowych namiotów. Zostały one rozstawione przez bezdomnych, którzy zostali wysiedleni podczas zamieszek które ogarnęły miasto. Wielorasowa grupa około 300 nowych mieszkańców wydaje się z dnia na dzień coraz większa i bardziej zakorzeniona. Robią pranie, słuchają muzyki i ustalają strategię jak znaleźć stałe lokum. Niektórzy z nich cierpią na choroby psychiczne, liczne uzależnienia lub jedno i drugie.

Ich obecność spowodowała duży ruch samochodowy w okolicy, generowany częściowo przez dilerów narkotyków. Co najmniej dwóch mieszkańców obozu przedawkowało i musiało zostać wywiezionych przez karetki pogotowia.

Napływ osób z zewnątrz sprawił, że pani Albers nie śpi w nocy. Choć jest to mało prawdopodobne, ma ona też wizje ludzi z obozu namiotowego próbujących wtargnąć do jej domu. Twierdzi, że użyje do obrony kija baseballowego.

Dla pani Albers fakt, że w związku ze zobowiązaniem panującym w enklawie nie może ona zadzwonić na policję, jak to robiła przez dziesięciolecia, jest naprawdę wstrząsający. 

Inna kobieta nie chodzi już na spacery z psem z powodu  gwizdów i innych form prześladowania. Inna nie pozwala swoim dzieciom bawić się w pobliżu parku w którym bezdomni rozbili obóz.

“Nie osądzam” powiedziała 44-letnia Carrie Nightshade wyjaśniając, że nie czuje się już komfortowo pozwalając swoim dzieciom (12 i 9 lat) bawić się w parku bez nadzoru. “To nic osobistego, ale tam po prostu nie jest bezpiecznie.”

Co się stanie, jeśli jakiś mieszkaniec będzie naprawdę zagrożony?

Zamiast zwracać się do organów ścigania, jeśli zobaczą, że ktoś jest w fizycznym niebezpieczeństwie, [grupa mieszkanek] postanowiła zadzwonić do American Indian Movement – narodowej organizacji utworzonej w 1968 roku, aby zająć się skargami rdzennych Amerykanów, takimi jak brutalność policji – która od lat pilnuje własnej społeczności na miejscu.

Jak napisał Glenn Reynolds (pjmedia.com), “ciężko było zachować kamienną twarz i nie śmiać się” z tych lewicowców kiedy witali swoich nowych sąsiadów.

Pani Albers może będzie lepiej sypiać mając świadomość, że gdy tylko rada miejska zakończy proces odbierania środków finansowych wydziałowi policji, będzie mogła spokojnie wezwać pracowników socjalnych aby zajęli się narkotykami i przestępczością które zakorzeniły się w jej dzielnicy.

“Boję się”, mówi Albers, “wiem, że moi sąsiedzi są w pobliżu, ale nie czuję się w ogóle bezpieczna  w moim mieście. Teraz wszystko może się zdarzyć.”

A może pani Albers powinna skonsultować się ze swoją córką, która całą przestępczą działalność squattersów przypisuje “objawom systemowego ucisku”, nie widząc w niej działalności pojedynczych, konkretnych ludzi którzy dopuszczają się przestępstw.

W rzeczy samej, życie głupich ludzi jest naprawdę o wiele cięższe.

(źródło thetruthaboutguns.com opracowanie Maciej Rozwadowski)

Aż mi trudno uwierzyć, że można być tak głupim jak ci mieszkańcy lewicowej enklawy. Przecież w to co oni wierzą, wierzyć mogą wyłącznie Kubusie Puchatki.

Z drugiej strony fajnie jest poczytać o tym, że rozum mnie nie myli w tym co sądzę o prawie posiadania i noszenia broni. To nie ja oszalałem wierząc w naturalne prawo ludzi do posiadania broni, to oszaleli ci co temu prawu nie chcą się ukłonić.