Gromy na Grota
- Autor: Andrzej Turczyn
- 13 lutego 2021
- Brak komentarzy
Jarosław Lewandowski, redaktor naczelny magazynu Strzał.pl
Artykuł z najnowszego magazynu Strzał.pl
No i mamy wielką burzę z gromami i piorunami „w temacie” karabinu Grot. Chmury zbierały się nad Grotem już od dawna, i choć niektórzy zainteresowani próbowali ich nie dostrzegać, wiadomo było, że kiedyś spadnie z nich deszcz – choć po prawdzie to trochę taka burza w szklance wody
Modułowy System Broni Strzeleckiej budził emocje od początku – jedni byli nim zachwyceni (bo to wreszcie coś nowego i w dodatku nasze, polskie), drudzy wybrzydzali (po co wymyślać koło od nowa, lepiej kupić licencję). Niewielu chciało się pochylić nad projektem na tyle, żeby zauważyć jego rzeczywistą oryginalność i potencjalne zalety, poprzestając na powielaniu komunałów. Najwięcej nieporozumień dotyczy najważniejszej cechy całego projektu, czyli modułowości. Otóż to, że broń zbudowana jest z kilku modułowych podzespołów – komory zamkowej, spustowej, lufy i osady – nie jest ani niczym nowym, ani przesadnie oryginalnym: obecnie większość broni jest tak budowana, a różne długości luf są wręcz standardem. Ba, coraz częściej pojawia się możliwość wyboru wśród kilku różnych kalibrów i nabojów (to jest już niemal standardem w broni myśliwskiej, ale pojawia się też w wojskowej). Co z takiej modułowości wynika z punktu widzenia masowego wojska? Otóż moim zdaniem nic. Zdanie zmienię, gdy siły zbrojne jakiegoś kraju co najmniej średniej wielkości zamówią – zamiast kompletnych karabinów – sto tysięcy modułów komór zamkowych, do tego po pięćdziesiąt tysięcy komór spustowych dwóch rodzajów (samoczynno-samopowtarzalne i samopowtarzalne) i po trzydzieści tysięcy luf w czterech różnych długościach. A potem ich żołnierze będą sobie z tego składali broń wedle potrzeb i upodobań. Nonsens? Oczywiście! Jeszcze większym nonsensem jest interpretowanie wojskowej modułowości jako możliwości składania na jednej wspólnej platformie karabinka, karabinu i karabinu maszynowego, a może jeszcze karabinu wyborowego – to jest fizycznie niemożliwe, jeśli chcemy uzyskać w ten sposób pełnowartościową broń każdej kategorii. Dowiedziono tego już w latach 60. na przykładzie systemu Stoner 63, nie brak także przykładów późniejszych w rodzaju AUG-LMG czy L86A1 LSW, które to oba weszły do uzbrojenia równocześnie ze swymi wariantami podstawowymi – i już dawno zostały wycofane, podczas gdy karabiny podstawowe systemów AUG i SA-80 pozostaną z nami co najmniej do roku 2030. To na czym polega modułowość MSBS?
Tu pomysł zasadzał się na założeniu, że nowoczesne siły zbrojne potrzebują dwóch różnych typów podstawowej broni strzeleckiej – klasycznego karabinu dla wojsk zmechanizowanych (czy jak tam dziś się zwie piechotę), z lufą mniej więcej 16-calową, oraz znacznie krótszego i bardziej poręcznego karabinka dla wszystkich pozostałych służb i wojsk technicznych. A to rodzi określone kłopoty logistyczne i szkoleniowe, jeśli decydujemy się na dwie różne bronie, albo konieczność daleko idących kompromisów, jeśli decydujemy się tylko na zmianę długości lufy (jak to się dzieje w broni systemu zarówno AR, jak i AK).
Pomysł konstruktorów MSBS polegał na tym, żeby na bazie jednej komory zamkowej zbudować dwie różne konfiguracje broni: klasyczną i bezkolbową (bull-pup). Przy czym wojsko teoretycznie powinno potrzebować więcej tych drugich, niż tych pierwszych. Taka budowa „systemu” dawała znaczne korzyści logistyczne i jeden magazyn części zamiennych, a stosunkowo łatwa wymiana luf pozwalała także na oferowanie wersji specjalizowanych – jeśli takowe byłyby potrzebne. Nie karabinu maszynowego, bo ten ma być zasilany taśmą, co wymaga zupełnie innej konstrukcji broni, ani nie karabinu snajperskiego, bo ten strzela zupełnie innym nabojem i także wymaga zupełnie innej konstrukcji broni, ale już karabinu o podwyższonej celności czy karabinka dla spadochroniarzy – jak najbardziej. Taka koncepcja modułowości ułatwiała także zbudowanie ciekawej oferty na rynek cywilny, co było z kolei warunkiem powodzenia przedsięwzięcia pod względem ekonomicznym. Bo konstruowanie nowej broni na potrzeby nawet dwustutysięcznej armii byłoby bezsensowne – koszty ogólne podniosłyby koszty jednostkowe finalnego produktu do poziomu absurdalnego. A dziś polskie Siły Zbrojne nie liczą nawet 200 tysięcy żołnierzy, i długo jeszcze liczyć nie będą…
Ale jeśli chcemy, aby nasz kraj – będący w takiej, a nie innej sytuacji geopolitycznej – zachował zdolność produkcji przynajmniej podstawowej broni strzeleckiej, co wydaje się niezbędne dla utrzymania choćby minimalnych zdolności obronnych, właśnie taki program produkcji broni musi zostać wdrożony. Czyli broni, która może być oferowana zarówno własnym Siłom Zbrojnym, jak też na potencjalnie o rząd wielkości większym wewnętrznym rynku cywilnym – ewentualnego eksportu nie wspominając. Tyle teoria.
MSBS w praktyce
Teoria wyglądała obiecująco, ale praktyka wyszła jak zwykle. Pierwszym problemem był brak jednego właściciela projektu, który od początku by nim zawiadywał i podejmował wszystkie decyzje. Zamiast tego powstało coś w rodzaju konsorcjum, gdzie Wojskowa Akademia Techniczna miała zajmować się projektowaniem, Fabryka Broni uruchomieniem produkcji, a całość miała być finansowana przez wojsko i wsparta grantami z Komitetu Badań Naukowych. To się nie mogło udać, więc się nie udało – WAT był zainteresowany niekończącym się dopracowywaniem kolejnych wariantów projektu karabinu (bo to kolejne prace naukowe), FB chciała jak najszybciej go produkować i sprzedawać (żeby zacząć zarabiać na karabinie), a wojsko chciało mieć prawo pierwszej nocy i móc decydować komu, kiedy i czy w ogóle karabin będzie sprzedawany (bo kto płaci, ten wymaga i rządzi). Pierwszy etap prac wykonano dość szybko, pomimo niefortunnej decyzji zmiany zewnętrznej szaty broni pod kątem aktualnej mody karabinowej – w dodatku powierzono to grupie strzeleckich amatorów, przez co znaczną część podzespołów trzeba było przekonstruować. A po kilku latach prac wdrożeniowych broń i tak nie jest modna, bo karabinowe fasony zmieniają się teraz szybciej, niż krój spodni czy fryzury. W roku 2011 karabin miał już swoją formę finalną i w zasadzie można go było zacząć produkować i sprzedawać – bo zainteresowanie nim na targach SHOT Show i IWA OutdoorClassics było duże. Tyle, że wojsko nie miało ochoty zgodzić się na to, żeby to nie ono było pierwszym odbiorcą – a potem wrzuciło go (z najniższym możliwym priorytetem) do niewydarzonego mocarstwowego programu IWS Tytan, którego odbiory i testy się przeciągały, i z którego do dziś nic nie wyszło. W dodatku wciąż nie było decyzji politycznej, czy karabin w ogóle będzie kupowany. Mijały lata, nic się nie działo. Stąd, gdy dziś słyszę tyrady panów Siemoniaka czy Mroczka – którzy w czasach, gdy rządzili w Ministerstwie Obrony Narodowej nie ruszyli w sprawie karabinu palcem w bucie, a dziś mają czelność krytykować decyzje innych – czuję mdłości. Prace nad MSBS ruszyły tak naprawdę dopiero w połowie roku 2017 – wówczas też ukończono wreszcie program wojskowych badań odbiorczych.
Tu pojawia się problem drugi – najpierw w sprawie karabinu nie działo się nic, później wszystko odbywało się za szybko. A czasu cofnąć się nie da, zaniechania okresu rządów PO i ministrowania w MON Tomasza Siemoniaka są nie do odwrócenia. Polska miała szansę zaistnieć swoim karabinem na światowych rynkach w roku 2011, może jeszcze w 2014 – gdyby jego produkcja była w porę uruchomiona. W roku 2009 zaprezentowano polskiego MSBS (jako plastikową atrapę) oraz czeski karabin CZ 805 Bren (działający prototyp). W roku 2011 polski MSBS był na etapie strzelających prototypów, a Bren był właśnie sprzedawany do czeskiego wojska i na cywilny rynek. W roku 2018 pierwsze egzemplarze MSBS – już pod nazwą Grot – trafiły w ręce polskich odbiorców. Ale wciąż tylko w postaci klasycznego, kolbowego układu broni: kompatybilnej wersji bezkolbowej w produkcji nie ma do dziś. W tym czasie Czesi mieli już głęboko zmodernizowaną wersję karabinu, CZ 806 Bren 2, w którym wprowadzono zmiany na podstawie uwag użytkowników…
Próba nadrabiania czasu utraconego przybrała formę wielkiego zamówienia na ponad 40 000 sztuk Grotów dla wojska – czyli karabin, który nie przeszedł jeszcze żadnego sprawdzenia praktycznego, skierowano od razu do wielkoseryjnej produkcji. I to w skali do tej pory nieznanej Fabryce Broni, która takich ilości nigdy nie produkowała – Beryli wytwarzano do 5000 rocznie, do tego do 10 000 pistoletów lub peemów. Lepsza organizacja, dłuższa seria, praca na trzy zmiany – tak, można podnieść wydajność czasami nawet dwukrotnie. Ale nie ośmiokrotnie. Owszem, w czasach słusznie minionych Zakłady Metalowe „Łucznik” wytwarzały dziesiątki tysięcy kałasznikowów rocznie, ale tam pracowało zdaje się 15 000 osób, a nie 500, jak w FB. Olbrzymia liczba sztuk, bardzo krótki czas wykonania – i co najdziwniejsze – zamówienie zrealizowano w terminie. Czy to tempo mogło odbić się na jakości wykonania? Nie mogło – musiało. Czy to wina Fabryki? Moim zdaniem raczej tych, którzy – znając możliwości wytwórcze zakładu – zmusili jego kierownictwo do takich działań. Typowo po polsku: „szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Bronię karabinu, bronię Fabryki, bo to nie ich wina, że to wszystko wygląda tak, jak wygląda. A na pewno nie tylko ich wina. Choć większa asertywność zarządu byłaby pomocna, bo na niektóre pomysły polityków po prostu nie wolno się zgadzać i już!
Gromogrot
Do wspomnianych dwóch problemów z Grotem dochodzi trzeci, być może największy – ambicje i urażona duma. Nowy karabin powinien być kupowany zrazu w mniejszych transzach i kierowany do zawodowego wojska – ale takiego, które miałoby tę broń używać docelowo. Czyli zwykłego wojska, a nie tzw. specjalsów. Nie chcę wchodzić w kwestie organizacji polskich Sił Zbrojnych, ale z całą pewnością mamy dziś nadreprezentację w nich sił specjalnych, nadspecjalnych i super-nadspecjalnych. Część dorobiła się wręcz statusu celebryckiego: ma swoje fanpejdże i młodych wiekiem emerytów, o społecznej pozycji półbogów. Do tego dochodzą przywileje zakupowe, bo wszyscy chcą mieć najmodniejsze zabawki, ubrania i gadżety.
Egzemplarze Grota trafiły tymczasem do Wojsk Obrony Terytorialnej – czyli w ręce osób, które z bronią najczęściej nie miały wcześniej do czynienia. Jakie więc informacje zwrotne można od nich uzyskać? Bardzo ograniczone: jak reaguje na Grota osoba z bronią nieobeznana. Rolę instruktorów w WOT pełni wielu emerytowanych żołnierzy jednostek „specjalnych”, bo z pewnych względów (tu nieistotnych) nadano żołnierzom terytorialnym status bez mała komandosów – oczywiście w sensie wyłącznie propagandowym. Nie deprecjonuję zalet WOT ani zaangażowania czy patriotyzmu służących w tej formacji ludzi, ale to nie jest zawodowe wojsko i nigdy nim nie będzie: terytorialnym bliżej do Home Guard czy Obrony Cywilnej.
W efekcie jest tak, że ludzi, którzy broń wojskową mają po raz pierwszy w ręku szkolą ludzie, którzy uważają się za coś lepszego od zwykłego wojska – i którzy, gdy w wojsku służyli, byli wyposażeni w broń lepszą, niż szeregowa piechota. Wszyscy oczekują spektakularnych efektów szkolenia, których nie ma, bo być nie może – więc należy znaleźć winnego. Skoro wojsko jest super i instruktorzy są super, to jeśli coś nie idzie – musi być to wina broni. po prostu „nie ma innej opcji”.
Polscy specjalsi byli szkoleni przez Amerykanów i amerykańską broń traktują w oczywisty sposób jako referencyjną – w tym przede wszystkim mają zapisany w genach kult aera. Razem z całym pakietem obsługowym tego – powiedzmy sobie szczerze – mało udanego, chimerycznego i wymagającego bardzo starannej obsługi karabinu. Który ma jednak dwie niezaprzeczalne zalety: wspaniałą ergonomię oraz sznyt najmodniejszej broni nowoczesnego żołnierza, osnutej mgiełką romantyzmu konfliktów asymetrycznych. Aer jest najlepszy, aer jest najukochańszy, każdy karabin powinien być taki jak aer. I to generuje najważniejszą, nieusuwalną i niewybaczalną wadę Grota: Grot nie jest aerem.
Tymczasem jednym z ważniejszych założeń konstrukcyjnych systemu MSBS była minimalizacja czynności obsługowych, wykonywanych przez żołnierza – stąd do rutynowego czyszczenia wystarczy zsunąć podstawę kolby i wyjąć z broni zespół ruchomy, co daje dostęp do lufy. Mechanizmu gazowego zbyt często czyścić nie trzeba (według konstruktorów wystarczy zrobić to co 10 tys. strzałów, czyli w realiach wojskowych podczas okresowego przeglądu broni w rusznikarni), bo jest samooczyszczający, a tłok gazowy wykonano wręcz ze stali nierdzewnej – zaś zamek można oczyścić bez wyjmowania go z suwadła. Do rozkładania broni nie potrzeba żadnych narzędzi, nie wypina się żadnych kołków, nic się nie może zgubić. Co z tego, skoro instruktorzy wiedzą swoje – i każą żołnierzom demontować karabin na czynniki pierwsze. Ba, słyszałem nawet o tym, że do każdego czyszczenia żołnierze mają wyjmować z broni lufę – bo się da, a jak się da, to znaczy że trzeba.
Być może założenia konstruktorów były nieco zbyt idealistyczne, w zderzeniu z realiami krajowej amunicji i praktyką znacznego zużycia amunicji ślepej w szkoleniu WOT. Ale to powinno być przedmiotem wymiany opinii i uwag pomiędzy użytkownikiem a wytwórcą, a nie samodzielnego zmieniania procedur obsługowych. Stawiam tezę, że właśnie skutkiem zbyt daleko idącego rozmontowywania broni przy czyszczeniu są problemy z trzymaniem przez broń średniego punktu trafienia, a także słynne gubienie regulatorów gazowych.
Problemy prawdziwe i wydumane
Jeden z byłych żołnierzy Jednostki Wojskowej Grom – i to w jej oryginalnym, prawdziwym i najlepszym wydaniu, czyli służący w niej na początku, uczestnik misji na Haiti, w dodatku oficer – postanowił sprawdzić w praktyce wszystkie zastrzeżenia, jakie na temat Grota krążą po sieci i internetowych portalach. Na marginesie: trochę mnie zaskakuje, że ex-zawodowi żołnierze dzielą się swoimi uwagami na fejsbuku, niczym dzierlatki dyskutujące o szkolnej wycieczce, ale cóż – widocznie takie dziwnie czasy nastały… Były żołnierz ów zdobył egzemplarz karabinu, a następnie przed kamerą dokonał aktu jego destrukcji, poddając go improwizowanym próbom zniszczeniowym – zakładam, że działał z jak najbardziej szlachetnych pobudek, chcąc zwrócić uwagę na pewne wady tej broni. Tyle, że skutek jego działań okazał się chyba inny od zakładanego, bo obnażył jego niekompetencję.
Po pierwsze, tak karabinu się nie bada: nie było żadnej broni porównawczej, nie było opisanych warunków poszczególnych testów, nie było ich szczegółowej dokumentacji. I tak na przykład każde urządzenie mechaniczne zasypane piaskiem przestanie działać, chyba że przy jego konstruowaniu przewidziano odpowiednio luźne tolerancje, właśnie pod kątem zapiaszczenia. Po drugie, publikacja tego typu „testów” nie w mediach specjalistycznych, tylko ogólno-politycznych, szczególnie tak jednoznacznie zorientowanych (w tym wypadku antyrządowo) upolitycznia całą akcję, odbierając jej jakąkolwiek merytoryczną wiarygodność. Po trzecie, całość wpisała się – wierzę, że bez intencji ex-żołnierza, który dał się wmanipulować (a wiem, że testy zostały przeprowadzone już jakiś czas temu) – w kontekst sabotowania próby sprzedania Grota armii ukraińskiej, w interesie niemieckiej firmy zbrojeniowej. A to już śmierdzi bardzo nieprzyjemnie. Choć prawdę mówiąc szanse sprzedaży Grota Ukrainie były iluzoryczne, skoro tamtejsza fabryka Fort jest licencjobiorcą IWI i produkuje dla armii ukraińskiej Tavory X95. Podobnie fatalnie wyglądają próby zbijania politycznych punktów przez opozycyjnych polityków – zwłaszcza tych, których osobiste zaniedbania w kwestii uzbrajania polskiego wojska powinny skłaniać do co najmniej milczenia w tej sprawie.
W każdym razie co najmniej część problemów, sygnalizowanych przez byłego żołnierza Gromu, jest rzeczywiście istotna, a przynajmniej obiektywnie istniejąca. Część zaś jest chybiona: tak, Grot nie jest aerem, ale to nie jest jego wada, tylko cecha. Przyjrzyjmy się zatem niektórym kwestiom, bo warto je szybko rozwiązać – a większość można naprawić niewielkim kosztem.
Problem 1 – regulator gazowy
Najbardziej malowniczą przypadłością wojskowego Grota są (podobno) nagminnie wypadające i gubiące się regulatory gazowe. To właśnie ów niewielkich wymiarów element jest przytwierdzany do broni za pomocą plastikowych pasków montażowych, tzw. trytytek. O co chodzi? Konstrukcja komory gazowej w Grocie jest taka, że tłok wyjmuje się z niej w kierunku „do przodu”, więc trzeba ją wpierw otworzyć – zdejmując element, który pełni także rolę regulatora gazowego, o dwóch położeniach roboczych (z mniejszym i większym otworem upustowym gazów). Po co w ogóle w ogólnowojskowym karabinie regulator gazowy? W broni bardzo mocno obciążonej ogniowo nastawny regulator umożliwia strzelanie w sytuacji ekstremalnego zabrudzenia, albo w sytuacji awaryjnego stosowania zbyt słabej amunicji. Ale w tym wypadku chodzi o prawdziwą broń maszynową, strzelającą seriami. W zwykłych karabinach automatycznych regulator może być pomocny w przypadku używania tłumika – wówczas pozwala odprężyć zespół ruchomy, na który działa zwiększone ciśnienie gazów. Grot ani nie służy do prowadzenia ciągłego ognia zaporowego, ani w podstawowym zestawie akcesoriów nie ma przewidzianego tłumika. Czyli regulator w Grocie służy wyłącznie do tego, aby bardzo mocno zabrudzona broń mogła nadal bezpiecznie funkcjonować – innymi słowy nie ma żadnego powodu, aby na codzień go w ogóle dotykać, o przestawianiu nie wspominając. Tymczasem regulatory są nagminnie kręcone, bo – jak już wspominałem – kadra szkoleniowa WOT wymaga od żołnierzy każdorazowego czyszczenia tłoka i komory gazowej po strzelaniu.
Tu dochodzimy do sedna problemu: pomiędzy dwoma położeniami roboczymi mamy kąt 90°, ale mamy też aż dwa położenia demontażowe – każde o 45° po bokach położeń roboczych. A sprężyna ustalająca pozycję regulatora jest dość słaba, przez co przestawia się go stosunkowo lekko, dużo łatwiej niż w innych konstrukcjach broni, przeważnie wymagających jakichś dodatkowych czynności dla wyjęcia regulatora. W praktyce taki często kręcony regulator można łatwo złożyć niewłaściwie, ustawiając w pozycji demontażowej, zamiast roboczej – i zgubić przy gwałtowniejszych manewrach bronią. Co ciekawe, nie słyszałem o wystrzeliwaniu regulatorów, co wiązałoby się także z wystrzeliwaniem tłoków – gubią się same pokrętki, podczas biegania z bronią po krzakach. Remedium na tę przypadłość jest dość proste: ograniczyć liczbę ustawień do trzech (dwie pozycje robocze skrajnie po bokach i jedna centralna do demontażu), rozsuwając je od siebie. Do dyspozycji jest 180° obrotu, więc teoretycznie można te trzy pozycje rozsunąć o 90°, co rozwiąże problem. Istotny problem, bo bez regulatora gazowego broń traci automatykę działania, stając się karabinem powtarzalnym.
Problem 2 – pękające iglice
Ten problem też wygląda na poważny, jako kolejny uniemożliwiający strzelanie. Tymczasem wynika z ewidentnych błędów użytkowania broni. Przyczynę tego zjawiska zdradził – przypuszczam, że niechcący – płk Marek Pietrzak, rzecznik WOT. Jest banalna, ale niezmiernie charakterystyczna dla polskich państwowych formacji uzbrojonych: to trening bezstrzałowy, prowadzony z broni przeznaczonej nominalnie do strzelania. Wielokrotne (liczone w tysiącach cykli) uderzanie kurkiem w niepodpartą niczym iglicę MUSI doprowadzić do jej awarii – albo urwania grota, albo pęknięcia na jakimś przewężeniu. O ile sam trening bezstrzałowy jest potrzebny w procesie nauki obsługi broni, to prowadzić go trzeba rozumnie. Kiedyś służyła do tego broń szkolna, ale dziś już nikt nie wie nawet że takie coś było, ani do czego służyło. Jeśli już strzelanie na sucho musi być prowadzone z podstawowej broni etatowej, bezwzględnie trzeba stosować do tego naboje-zbijaki. Myślałem, że problem ten dotyczy głównie Policji (był nawet przyczyną wypadków z bronią), ale okazuje się, że wojsko też na to cierpi. To są skutki przenoszenia sposobów szkolenia, poznanych na kursach prowadzonych przez zagranicznych wykładowców, w realia siermięgi niedoinwestowanych polskich służb mundurowych – gdzie na nic nie ma pieniędzy. A na szkolenie oraz sprzęt do tego służący pieniądze muszą być, inaczej grozi to życiu i zdrowiu żołnierzy czy policjantów.
Z tego co wiem, FB już wzmocniła iglice w kolejnych partiach broni, trafiających do wojska – problem rozwiązano jednak nie z tego końca kija: cięższa iglica to inna charakterystyka pracy mechanizmu odpalającego, więc za chwilę pojawią się skargi na odskoki na tarczy. Rozwiązaniem problemu muszą być zakupy broni szkolnej i zmiana trybu szkolenia w wojsku.
Problem 3 – przyrządy celownicze
Tu przyczyną problemu jest niekonsekwencja zamawiającego – wojsko wpierw długo nie mogło się zdecydować, czy w ogóle chce nowy karabin, po czym zamówiło go w konfiguracji przewidującej doposażenie w celowniki optoelektroniczne. Skutkiem tego było wyposażenie broni w składane, z definicji zapasowe mechaniczne przyrządy celownicze – umożliwiające celowanie, ale przeznaczone do użycia w przypadku awarii celownika zasadniczego, czyli jakiegoś kolimatora. Są bardzo płaskie, żeby po złożeniu nie odstawały i nie wchodziły w światło optyki – a jednocześnie dość wysokie po rozłożeniu, co wymusza geometria broni oraz wymóg współosiowości znaku celowniczego przyrządu optoelektronicznego oraz muszki i przeziernika. Problem polega na tym, że wojsko w końcu zrezygnowało z zakupu celowników optoelektronicznych dla całego WOT – i stąd nagle, zupełnie nieoczekiwanie dla Fabryki Broni, celownik zapasowy musi pełnić rolę celownika głównego. Co jest oczywiście niemożliwe i co powoduje kolejne uwagi i zarzuty pod adresem Bogu ducha winnego karabinu.
Obecne celowniki składane jako zasadnicze się nie nadają, bo są zbyt delikatne – gdy na szynie głównej karabinu tkwi celownik optoelektroniczny (wszystko jedno, czy typu Aimpoint, czy typu EoTech), to upadający karabin uderza w podłoże właśnie kolimatorem, oszczędzając muszkę i przeziernik – które się co najwyżej złożą. Ale jeśli karabin upada całym ciężarem na te dwa rachityczne słupki, to nie wróżę im długiego życia. Na szczęście na szynie można postawić wszystko, co potrzebne – skoro więc wojsko nie kupuje innych celowników, koniecznie trzeba uzupełnić karabiny o przyrządy stałe, nieskładane, które przecież bez problemu można wyprodukować i zamontować na istniejących karabinach. Albo po prostu kupić gotowe przyrządy stałe, dostępne do aera: Grot nim nie jest, ale od początku był konstruowany pod kątem wyposażenia w aftermarketowe aerowe akcesoria. Tylko tzw. gestor musi mieć tego świadomość, z czym może już być nieco gorzej…
Problem 4 – kolba
Dysponuję egzemplarzem karabinu Grot (w wersji cywilnej) i spośród wymienionych do tej pory problemów ten związany z kolbą jest pierwszym, z którym się zgadzam: tak, kolba Grota nie jest optymalna i wymaga korekty. Nie dlatego, żeby mi pękła. Zresztą przedstawiciele radomskiej fabryki podkreślali, że w sumie jest „średnio kilka rocznie” takich przypadków, na 43 tysiące dostarczonych karabinów, że to statystycznie rzecz bez znaczenia. Statystycznie może tak, ale dla posiadacza takiej wadliwej kolby to jednak jest problem – a te kilka rocznie daje łącznie kilkadziesiąt sztuk, potwierdzając, że coś z kolbą jest na rzeczy.
Kolba mojego Grota – karabinu, który jest chuchany i dmuchany – ma po dwóch latach używania wyraźne luzy. Zarówno na podstawie kolby, jak i na wysuwanej części zakończonej stopką. Całkowity brak luzów uniemożliwiałby wzdłużną regulację długości, ale tu luz jest jednak zbyt duży – na stopce kumuluje się do ponad 5°, może nawet 10°. A to już wpływa na powtarzalność trafiania na średnich i dalszych dystansach. Pokazywane na zdjęciach dostępnych w sieci przypadki pękania obsady kolby nie są jednoznaczne: nie wiadomo czy przyczyną był upadek broni, trening walki wręcz, czy stało się to w trakcie strzelania (w co wątpię). Ale to powinno być dokładnie zbadane przez Fabrykę Broni, z uwagi na rolę tego elementu, jako zwory spinającej komory zamkową i spustową, oraz stanowiącego tylną oporę dla zespołu ruchomego. Trudno mówić o jakiejś głębszej analizie na podstawie małego zdjęcia w internetowej rozdzielczości, ale przełom materiału może znamionować jakieś procesy zmęczeniowe – co z kolei skłaniać by mogło do zmiany technologii wykonania tego elementu, istotnego dla działania całej broni.
Za to kwestia luzowania się policzka kolby może być przykładem na celowość spokojnego, systematycznego testowania broni przez końcowych użytkowników – czyli dostarczania jej w mniejszych partiach, wprowadzając bieżące modyfikacje według zgłaszanych uwag. Bo moim zdaniem ta regulowana z obu stron baka jest świetna, i w moim karabinie nic się złego z nią nie dzieje. Ale być może wojskowemu użytkownikowi nie jest w ogóle potrzebna.
Wspomniany ex-żołnierz Gromu tego nie sygnalizował, ale zwrócił mi na to uwagę inny wojskowy: mianowicie Grot nie ma żadnego zatrzasku ustalającego kolbę w położeniu złożonym, choć takowe mają inne konkurencyjne konstrukcje. Stąd przy każdym większym wstrząsie, zwłaszcza poosiowym, złożona kolba się otwiera, co może być przyczyną siniaków – ale też nieoczekiwanego zahaczenia o coś wystającego, o nieprzewidywalnych skutkach. Stąd jakaś forma ustalacza kolby w pozycji złożonej byłaby moim zdaniem przydatna.
Problem 5 – magazynki
Ten problem jest za to zawiniony częściowo przez konstruktorów oraz fabrykę – bo chciano za dobrze, a wyszło jak zawsze. Skoro karabin ma być kompatybilny z magazynkami od aera, to powinien obsługiwać je wszystkie. A tak nie jest. Z uwagi na ukształtowanie komory spustowej w obrębie dolnej części gniazda magazynka, a konkretnie zespołu dźwigni zaczepu suwadła, niektóre magazynki – w tym przede wszystkim popularny i ceniony P-MAG Gen M3 firmy Magpul – nie dadzą się prawidłowo zapiąć w broni. Konflikt wymiarów wynosi około milimetra, a może mniej, ale niestety występuje. Inna część problemu polega na nieoptymalnym kształcie pazura zatrzasku magazynka, przez co niektóre plastikowe magazynki da się wyrwać z Grota bez konieczności wciskania dźwigni zatrzasku. A skoro można je wyrwać, to także będą mogły wypiąć się same, pod wpływem wstrząsu. Z drugiej strony niektóre magazynki aluminiowe mogą się o pazur zatrzasku zakleszczyć.
Problemem są też magazynki firmowe, ale z innego powodu. Początkowo bowiem karabin miał być konfigurowany z magazynkami pochodzącymi od jednego z renomowanych producentów amerykańskich, co wydawało się decyzją słuszną. Ale ponieważ wytwarzane przez FB magazynki do Beryla cieszyły się bardzo dobrą opinią, a ich produkcja była dobrze opanowana, zdecydowano się na wykonanie własnych magazynków także do Grota. Wyszły ładnie, a ich stopka z wkomponowanym w przycisk demontażowy logotypem fabryki to wręcz małe dzieło sztuki użytkowej. Tyle tylko, że magazynek do Beryla – jak wszystkie do broni systemu Kałasznikowa – był grubościenny, a ten do Grota – jak wszystkie do broni systemu Stonera – cienkościenny. A zrobić trwały, cienkościenny magazynek z tworzywa sztucznego, to wcale nie jest łatwe zadanie. Stąd plastikowych magazynków do aera na rynku jest na kopy, ale dobrze działających plastikowych magazynków do aera – tylko kilka typów. Stosowane w Radomiu tworzywo sztuczne w magazynkach berylowych sprawdza się dobrze, ale w grotowych gorzej – pojawiają się doniesienia o pękaniu pudełek i połamanych szczękach. FB podobno już nad tym pracuje, ale nie bardzo wiem, jak problem można byłoby rozwiązać – może poprzez zmianę tworzywa sztucznego na inne?
Problemy pozorne
Inne rzekome problemy biorą się najczęściej z nieporozumienia – albo błędnych warunków testowania karabinu. Podnoszone jako wada kąty pracy bezpiecznika / przełącznika rodzaju ognia wynikają z przyjętych założeń: obecnie dość powszechnie stosuje się kąt 45° jako optymalny do obsługi broni, takie kąty znajdziemy zarówno w broni firmy HK, jak w FN SCAR czy CZ Bren 2. Zdaję sobie sprawę, że zagorzali miłośnicy aerów wolą znany im i lubiany skok bezpiecznika o 90° – ale to nie jest absolutnie żadna wada, tylko cecha, w dodatku wybrana z całą świadomością i najzupełniej celowo. Powtórzę po raz enty: Grot nie jest aerem, bo nigdy nie miał być aerem.
O zasypaniu wnętrza broni piaskiem już wspominałem – unieruchomi każdą broń. Inna rzecz, że nie do każdej piasek tak łatwo wniknie: szczelna konstrukcja aera, z zamkniętym klapką oknem wyrzutowym, ma na tym polu pewną przewagę, to fakt. Ale tego na tym etapie rozwoju zmienić w Grocie się nie da, wymagałoby przekonstruowania całej broni – zasadne jest więc pytanie, czy wstępne założenia konstrukcyjne przewidywały wysoką odporność na zapiaszczenie? Jeśli nie, to znów nie jest to wina karabinu ani jego konstruktorów czy wytwórców, tylko tych, którzy te założenia opracowali i zatwierdzili. Na marginesie: dziś nie prowadzi się już obrony pozycyjnej w okopach, pod ogniem artylerii wroga, wyrzucającym co rusz w powietrze fontanny piachu i błota…
Przegrzewanie lufy także jest humbukiem: żaden karabin z lekką lufą nie służy do wystrzeliwania trzech jednostek ognia na raz, w dodatku seriami. A w rzeczonym „teście” mowa jest o 30 magazynkach po 30 nabojów każdy, czyli 900 wystrzelonych nabojach. Tymczasem w naszej armii żołnierz ma przy sobie siedem magazynków, czyli 210 nabojów, i musi mu to wystarczyć na jakiś czas. Takie strzelanie, jak to „testowe”, wykonuje się w ramach prób niszczących i zawsze – dla każdej porównywalnej broni istniejącej na rynku – wiąże się to z trwałym uszkodzeniem części oraz zniszczeniem wewnętrznej powierzchni lufy. Karabin można zniszczyć na wiele sposobów, można go też podłożyć pod lokomotywę albo walec drogowy – tylko co miałoby z tego wynikać? Podobnie bardzo efektowne zdjęcia rdzawych nalotów na częściach broni w zaprezentowanej postaci nic nie znaczą – pomijając różnicę pomiędzy korozją wżerową a nalotem powierzchniowym, nie wiadomo w jaki sposób tak naprawdę doszło do tych przebarwień. Na przykład polanie stali dowolnym kwasem lub nawet słoną wodą bardzo przyspiesza korozję – i co z tego?
Trudno jest też oceniać uwagi dotyczące kwestii estetycznych – wiadomo, że ze względów procesu technologicznego zamek ma dospawany mostek, a spoina ta wygląda raz lepiej, raz gorzej. Generalnie wersje cywilne mają ją oszlifowaną i czasami wręcz niewidoczną, a egzemplarze z dostaw wojskowych bardziej zauważalną – w wersji dla WOT wyglądającą wręcz na w ogóle surową, niewykończoną (zapewne z powodów ekonomicznych). Użytkowo nie ma to znaczenia, pozostaje tylko kwestia estetyki. Inna sprawa, że te spawy wyglądają na robotę raczej hydraulicznej, niż zbrojeniowej proweniencji – może warto jednak je poprawić?
Mam wrażenie, że osoby prowadzące te „testy” dały się ponieść mołojeckiej fantazji – szkoda, bo w ten sposób obniżyły ciężar gatunkowy swoich, niekiedy istotnych, uwag. W raporcie nie zabrakło też elementów osobistej wendetty autora, pominiętego w rozdziale „karabinów za półdarmo”, co dodatkowo ujmuje całej sprawie powagi. Piszę o osobach, choć z imienia i nazwiska znany jest tylko jeden testujący, firmujący „test” własnym autorytetem. Pozostałe osoby pozostają anonimowe, ale zakładam, że istnieją. Co dalej? Zobaczymy – sprawa ma znaleźć finał w sądzie.
Tekst pochodzi z magazynu Strzał, który ukazał się w miesiącu lutym. Kupujecie. Szczerze pisz ja w każdym miesiącu Strzał mam 🙂